Menu
Projekt „Rysy: 1840 – 2020”

Projekt „Rysy: 1840 – 2020”

Uczestnikami byli członkowie i sympatycy Szczecińskiego Towarzystwa Fotograficznego w osobach:
– Bogusz Borkowski,
– Magdalena Kumor,
– Monika Więcław,
– Marta Kępa,
– Tomasz Seidler,
– Marek Grekowicz.

Swój wkład mieli także Andrzej Grabowiecki, który użyczył swój wiekowy aparat fotograficzny oraz Piotr Biel – autor logo projektu. A w Zakopanem swoich siły użyczyli: Zbigniew Ładygin – podhalański fotografik, także fotografujący kamerami średnio i wielkoformatowymi oraz Kazimierz Gąsienica-Byrcyn – emerytowany przewodnik tatrzański. A na szlaku nieocenionej pomocy udzielił Michał Mazurek – w jego rękach (albo: na jego plecach) „zielona skrzynka” nabrała nowego życia, ale o tym później.

Partnerem projektu zostało Muzeum Tatrzańskie im. dr Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem.

Pierwszego odnotowanego wejścia na Rysy w sezonie letnim dokonał Eduard Blásy z przewodnikiem Jánem Rumanem Driečnym Starszy w dniu 30 lipca 1840 roku.

180 lat później Bogusz Borkowski – Wiceprezes Szczecińskiego Towarzystwa Fotograficznego – zaproponował, aby tę szczególną datę w historii taternictwa uczcić wyrypą na Rysy. Ale nie miało to być zwykłe, turystyczne wejście, ale nietypowe, zawierające w sobie trzy różne aspekty.

Pierwszym aspektem projektu było uczczenie pamięci pierwszych zdobywców. Było ono główną osią całego wydarzenia i przyczyną naszego działania, łączącego mostem czasowym ludzi z XIX i XXI wieku.

Drugi aspekt to rekonstrukcja historyczna w zakresie wyglądu oraz zastosowanych technik fotograficznych. Została ona wykonana w takim zakresie jak tylko to było możliwe. Bogusz wszedł i zszedł ze szczytu Rysów w odzieży przypominającej tą z XIX wieku. Magda i Monika także założyły na siebie spódnice, gorsety oraz gustowne kapelusze. Ponieważ nie udało się pozyskać sukni z żadnego teatru, przypominających bardziej te sprzed prawie 200 lat, wykorzystane zostały ozdobne suknie ślubne. Okazało się, że rozkloszowane spódnice i ozdobne gorsety bardzo dobrze będą oddawały ducha dawnych lat.

W drodze na szczyt tylko Bogusz nie przebierał się – czyli cała drogę był XIX wieczny. Magda z Moniką zmieniały odzież w miejscach wybranych na sesje fotograficzne. A do wykonania tych sesji wykorzystane zostały różne aparaty i tym samym zróżnicowane techniki fotograficzne. Podstawą pracy zdjęciowej były aparaty cyfrowe, ale tuż obok nich pracowały: aparat średnioformatowy oraz drewniany aparat mieszkowy formatu 9×12. Wyjątkowym momentem była ostania sesja, już na terenie Zakopanego, przy Willi Koliba, do wykonania której wykorzystany został, użyczony przez Muzeum Tatrzańskie, aparat fotograficzny należący wcześniej do Mieczysława Karłowicza. Osoba tego dyrygenta i kompozytora jest dla nas wyjątkowa – jest on patronem Szczecińskiej Filharmonii oraz na poważnie zajmował się fotografią tworząc do dziś podziwiane zdjęcia Tatr.

Trzecim aspektem był plener fotograficzny Szczecińskiego Towarzystwa Fotograficznego. Korzystając z różnych aparatów fotografowaliśmy wszystkich i wszystko, co tylko wzbudziło nasze zainteresowanie i fotograficzną ciekawość. Przede wszystkim dokumentowaliśmy wejście na Rysy, ale udało nam się także zdobyć Przełęcz pod Chłopkiem oraz pokonać Orlą Perć, więc tematów nie brakowało.

Zanim, poniżej, Bogusz opisze całe wydarzenie ze swojego XIX wiecznego punktu widzenia, to w imieniu zespołu projektu „Rysy: 1840 – 2020” dziękuję:
– dyrekcji Muzeum Tatrzańskiego im. dr Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem,
– dyrekcji Tatrzańskiego Parku Narodowego,
– dyrekcji schroniska Morskie Oko,
– dyrekcji schroniska górskiego w Dolinie Pięciu Stawów Polskich,
– właścicielom pensjonatu „Staś i Nel” w Murzasichlach,
– właścicielom salonu fryzjerskiego Black Skull Staff w Szczecinie
oraz wszystkim innym osobom, których wkład w projekt przyczynił się do tego, że bezpiecznie i z sukcesem został on zrealizowany

Projekt „Rysy: 1840-2020” jest projektem całkowicie niekomercyjnym.

Tomasz Seidler,
uczestnik projektu „Rysy: 1840 – 2020”, Prezes STF.


 

Acha, to teraz ja.

Od czego zacząć, by nie skończyć?

Od początku, od 1840r? A może od końca od 2020r? A przecież ta wyprawa wciąż trwa, i trwa, i trwać będzie. Dzień w dzień, co dzień tysiące ludzi marzy o wejściu na Rysy. Dziesiątkom, prawie każdego dnia udaje się zdobyć ten szczyt. Bywa, choć rzadko ale bywa, że płacą najwyższą cenę. Odkąd Rysy stały się najwyższym miejscem w Polsce jego popularność ciągle rosła i rosła i rośnie i pnie się w górę – wraz z chętnymi.

Pomysł?

Jaki pomysł. Po prostu zbiegło się w głowie kilka myśli, kilka cyfr i, połączyło ze sobą, dodało zdanie „lubisz góry, zrób coś nietypowego”. I tak to się stało. Może to i pomysł. Opowiedziałem o tym zamiarze – pomyśle kliku przyjaciołom znajomym tak od niechcenia, w ramach wywiadu czy sens jest. Okazało się że jest, że wypaliło – jak dobre cygaro, z tumanem dymu aromatu i wyjątkowości!

Przygotowania zaczęły się gdzieś tam listopadem, grudniem roku zeszłego 2019. Od ten czas, czas cały mój wolny spędzałem przeglądając internet w XIX wiecznej przestrzeni, przestrzeni modowej, polowań, spotkań towarzyskich, pierwszych ówczesnych prób sportowych i rozrywek.

Głównym problemem na dobry początek był ubiór. Po wielu, wyszukiwarkach, rozmowach, emailach, miedzy innymi z Muzeum Tatrzańskim, z Panem Krzysztofem Piserą (autor książki „Jak dawniej po Tatrach chadzano) wybrałem oczywiście bardzo subiektywnie ubiór w jakim chciałbym wejść na Rysy. I co ważne ubiór w zasięgu moich możliwości organizacyjno-finansowych (dostania kupienia, zdobycia uszycia).

No i przyszedł,, ON!! – wcześniej gdzieś tam ledwo słyszalny, teraz tu głośny i groźny – Covid-19, a z nim jak halny nastała pandemia. Wszystko straciło swą ważność, liczyło się tylko zdrowie i życie, tylko zdrowie i zdrowie i życie i życie. Nastał bardzo trudny, bardzo ciężki czas dla ludzi i świata.

Myślałem że XIX wieczne Rysy przepadły. Ba, nawet nie myślałem bo nie było o czym, przepadły i już. Ale któregoś pochmurnego typowo szczecińskiego kwietniowego dnia, kiedy obostrzenia koronawirusowe luzowały, w zwykłej rozmowie, Piotr zapytał mnie „a co z Rysami?”

I nagle.

I we mnie.

Jak w zaczopowanym od wieków (XIX) wulkanie wybuchło, cała ma masa piroplastyczna na nowo odżyła. Ok pomyślałem, ba wiedziałem że trzeba coś zrobić z tą masą dymem i energią, nie dać się pandemii.

Wracam do sprawy!!

Od tego dnia wszystko zaczęło się od nowa z jeszcze większą mocą. Czas gonił właściwie to już przegonił, a spraw tyle! I wtedy wiele osób – przyjaciół bardzo, bardzo mi pomogło.
Ustaliliśmy plan działania.
Tomek – zajął się mediami, kontaktem z TPN i Muzeum Tatrzańskim.
Graba – czyli Andrzej, gościu o niesamowitym, wielkim potencjale dotyczącym fotografii tradycyjnej i wszelakiej innej miał zadbać o stronę fotografowania aparatem skrzynkowym.
Magda i Monika – zobowiązały się wykombinować ubiór dla siebie i dzielnie towarzyszyć mi Damnie w XIX wiecznych chwilach.
Piotr – miał zaprojektować logo wydarzenia.
Marek – jako chłop robocop od i do wszystkiego – filmowania, noszenia, focenia – a przede wszystkim wspomagania swą obecnością i doświadczeniem górskim.
Marta – jako czynnik wspierająco upiększający.

Miałem pewne obawy czy jako grupa się sprawdzimy. Znamy się dobrze, jesteśmy przyjaciółmi, ale wybieraliśmy się w nie spacerowe góry, w Tatry Wysokie o charakterze alpejskim z dość dużymi klamotami. Trudno było w 100% przewidzieć jak nam pójdzie, czy podołamy? Sam siebie nie byłem pewny czy dam radę, jak zakładał plan wejść i zejść z Rysów w XIX wiecznym ubiorze. Teraz wszystko co się nosi idąc w góry, cały ubiór jest oddychający. A w mym ubiorze oddychać miałem tylko ja, a nie żaden jakiś tam ciuch. Termin rocznicy wiadomo jak to rocznica jest sztywny i tylko drastyczne załamanie pogody mogło nas zawrócić.

Byliśmy w stałym kontakcie ze sobą, włącznie ze spotkaniami dla omówienia bieżącego stanu spraw i ustalenia kolejnych działań. Ciągle coś z czymś nie zagrało i powstawał kolejny problem. Czas płynął. Ja nie mogłem znaleźć pracowni krawieckiej która uszyła by mi ubranie. Dziewczyny szukały odpowiedniej „wypożyczalni” Tomek mozolnie zabiegał o patronat różnych instytucji. Parliśmy do przody, byliśmy tak zafiksowani na ten projekt że z kimś lub czymś czy bez i tak go zrealizujemy.
Mi zupełnym przypadkiem udało się natrafić na pracownię krawiecką, pani Zofii, która bardzo, mi pomogła, nie wiem czy bardziej mentalnie czy materiałowo. Dzięki Jaj pomocy mogłem spokojnie przygotowywać pozostałą galanterię stroju. Tomek „załapał” kontakt ze schroniskami, Muzeum Tatrzańskim i TPN. Graba jako główna oś retro fotografii przygotowywał starą kamerę, statyw i inny sprzęt, do wykonywania prawdzie klasycznych fotografii. Dziewczyny w ostatniej chwili cudem znalazły suknie.

Tydzień przed wydarzeniem byliśmy GOTOWI. Mieliśmy patronat Muzeum Tatrzańskiego, rezerwację w schroniskach, TPN pozwolił nam wwieść graty do schroniska nad Morskim Okiem. Mało tego Muzeum obiecało nam sesję fotograficzną w plenerze wykonywaną uwaga, uwaga, autentycznym aparatem Karłowicza, aparatem z pierwszych lat XX wieku. Dla mnie, jak i pewnie dla wszystkich miłośników i pasjonatów fotografii dawnej, klasycznej jest to coś niesamowitego. Taka sesja zdarza się,,, prawie wcale, to rarytas fotograficzny, biały kruk. Kamera, która wieki całe była eksponatem, stała se na emeryturze, teraz odżyje. Będzie fotografować utrwalać czas, czas za przyczyną którego poszła w odstawkę będzie wykonywać to do czego ją stworzono. Jej życiowe funkcje miały zostać wskrzeszone!! Muzeum Tatrzańskie sprawiło się, nie lada!
Mało rozumiemy czas, a od czasu do czasu warto się, zaczasić. Zastanowić nad jego upływem, wartością rzeczy dawnych, że to co tu i teraz zawdzięczamy temu co kiedyś i tam.

Ostatnie spotkanie przed wyjazdem. Emocje jak byśmy już Rysowali. Omówienie szczegółów, by czegoś nie ominąć nie zapomnieć. Oczywiście kilka spraw pominęliśmy, zapomnieliśmy. We mnie wciąż było wiele obaw im bliżej tym głośniejszych. Jak ubiór mi posłuży? Czy dam, damy radę z tym sprzętem? Czy buty wytrzymają? Czy lniany plecak z wyszynkiem to dobry pomysł? Czy pogoda dopisze, Itd. itp.
Niestety tuż przed wyjazdem Graba musiał zrezygnować z udziału w wydarzeniu– względy zdrowotne. Bardzo wszyscy nad tym ubolewaliśmy, bez Graby projekt bardzo zubożał. Jego obowiązki naturalną koleją rzeczy przejął Tomek.

28 lipca 2020r.

Jedzie-my, na 2 auta. Nocą, bo o 6,00 mieliśmy dany przez TPN wjazd do Morskiego Oka. Kierowcy wiadomo prowadzili, pozostali mieli spać. Nie spał nikt. Endorfiny najbliższych dni nie pozwoliły.

29 VII 2020r. Środa

Murzasichle Pensjonat Stasia i Neli Cudzich – miejsce parkowania naszych samochodów. Docieramy tu przed planem mamy więc trochę czasu na sen. Godzina 5 pobudka i pytanie damy radę do jednego auta? Tu zadanie psycho-matematyczne. Nas 5, klamotów naście-dziesiąt, pytanie 1 a odpowiedzi? 2? No właśnie. Ale doszliśmy do porozumienia z matematyką, geometrią i sobą choć do dziś nie wiem jak. Pierwsza próba spójności grupy wypadła dobrze. Przepakowywanie się i bagażów, upychanie bagażów i się w jedno auta trochę trwało, ale poszło nad podziw gładko i sprawnie. Tak dopchani, upchani, wycieniowani dojechaliśmy do schroniska nad Morskim Okiem. Wyglądało to na PRL-ski, jednodniowy, turystyczny, robotniczo-chłopski, rodzinny, wyjazd do Czechoisłowacji.
Był wczesny ranek trochę po godz. 6, turystów jeszcze niewielu. Schronisko to dla nich przystanek, odpoczynek przed dalszą wędrówką w wyższe partie gór. Dało się to wyczuć po ich wyciszeniu, skupieniu, stroju, nienachalnym szanującym otoczenie zachowaniu.
Z opuszczeniem i opróżnieniem auta nie było problemu w większości prawie samo się, se wypadło. Marek odjechał odprowadzić auto pod pensjonat. My, całym dobytkiem zajmując niezłą połać ławkową czekaliśmy aż Tomek ustali z „władzami” schroniska czy i gdzie możemy zostawić toboły, i się przebrać. W internecie aż huczało od informacji o tłumach nad Morskim Okiem i na Rysach. Wiedzieliśmy że przy pięknej pogodzie, a taką zapowiadano, nie jesteśmy w stanie z naszymi gratami uniknąć tłoku w drodze na Rysy.

Ale tu i teraz zależało nam by wykorzystać ten wczesny czas, czas jeszcze podsypiającego, wyciszonego, pachnącego wilgocią górskiego stawu. Cichych kamieni, zastygłych i niemych, bojących się ruchem słowem zakłócić lustrzaną taflę wody. Piękny to widok, i odczuwanie, i moc dla ducha i ciała. To ostatnie chwile przed tym co już tam w Zakopanem i okolicach szykuję się, oporządza i stroi w piękne XXI wieczne markowe odzienie na zdobycie, na atak szczytowy na Morskie Oko, na ławkę z jadłem i napitkiem.

Ludzie uwielbiają przebywać w tak pięknych okolicznościach otaczającej przyrody, nie wolno im tego zabierać. Ale jaki jest sens okoliczności przyrody gdy one giną w masie ludzkiej, w hałasie rozmów, odgłosach posiłków, w tłumnym przeciskaniu jak na fokowisku. Żadnej intymności, zatrzymania czasu, chwili zadumy (no chyba że przy lodach, zapiekance i piwie z łokciami w łokciach sąsiada pod gustownym parasolem Żywca zamiast cholernego nieba i gór) To już nie Morskie Oko a, ogródek piwny, plaża, molo w Sopot czy innym Ciechocinku..

Wrócił Tomek z dobra wiadomością. W schronisku przyjęto nas bardzo życzliwie. Ponieważ zarezerwowany nam pokój nie będzie wcześniej wolny i zdezynfekowany niż przed 11 tymczasowo otrzymaliśmy do dyspozycji pomieszczenie w Bacówce. Mogliśmy ogarnąć się po całonocnej podróży, uporządkować rzeczy i ruszyć do przebrania.
Zapnij gorset.
Podaj szal.
Gdzie jest kolczyk?
Był tu, no tu!
A kapelusz?
Może tak być?
Co z tym szalem?
Może to poprawić, a tu?
Kapelusz, kapelusz?!
Krzątanie – szukanie – zamieszanie. To Magda i Monika dziarsko się odziewały. A ja? A ja gdzieś tam, w niewidoce, pomiędzy sukniami, kapeluszami, gorsetami odziewałem odzienie swe. Tomek ogarniał sprzęt, oczywiście też nie bez problemów poszukiwawczych.
Wyszliśmy przed Bacówkę na światło dzienne. Tak na prawdę to dopiero teraz widzieliśmy się nawzajem w pełnych strojach. Na początku czuliśmy się tak, nie czując się, tak nieswojo. Nie trwało to długo bo nie mogło czas nas gonił, czas przedturystyczny. Zaraz po wyjściu na światło dzienne przystąpiliśmy do rzeczy, do pozowania. Oczywiście dziewczyny skromnie zajęły się sobą – i tak, i tu, i tam, i z tej strony, i na tym tle, i pion, i poziom, skos – obselfiły się na wszystkie strony. Świat oniemiał otworzył usta, grawitacja znikła, nie mógł uwierzyć że aż stron tyle ma.
Podeszliśmy nad staw. Była to pierwsza dziewicza próba poruszania się w górskim jako takim terenie – bo pochyło, nierówności, barierki, kamienie. Ludzi przybywało. Tomek wybrał miejsce, rozstawił statyw i założył kamerę. Morskie Oko świadome swego uroku niewzruszone i dumne nawet nie drgnęło na nasz widok, pewnie pamięta doskonale tamte czasy kiedy miastowe cepry robiły se fotografije. A w ten czas przybywały tu nie byle jakie miastowe, śmietanka polskiej kultury, sztuki, nauki, arystokracji, polityki, nazwiska dobrze znane i zapisane w historii naszego kraju i narodu.
A tu my. Ustawiliśmy się przy kamieniu z wodą i fragmentem Tatr w tle. Magda i Monia po bokach w środku ja. Tomek nałożył połać materiału na siebie i tak schowany tet a tet z kamerą ustawiał ostrość. Włożył kasetę i słownie a jakże poprzesuwał nasze posłuszne ciała i lica. Trzymać pozę nakazał. Trzymać pozę, powtórzył nakaz. Trzymaliśmy pozę oj trzymaliśmy jakby skarb najdroższy, dobro utracone.

Wyobraźnią przeniosłem się wstecz nieomal o 2 wieki. W czasy fotografów dbających o każdy szczegół, kompozycję, kadr, ustawienie. W wiek dostojnych twarzy, rodzinnych relacji, hierarchii, kultury, cenności każdego ujęcia. XIX wieczna fotografia to klasyka, to podstawy, elementarz sztuki focenia gdzie nic nie jest przypadkiem, a wszystko dziełem fotografa,, ot co!!

Poważne dumne miny. Chwila napięcia fotografowanych, fotografującego. I uff! I jest – pierwsza retro fota w klasycznym stylu! Zmiana pozy wstrzymany oddech i mamy to. Kolejna już 2 fotografia wykonana. Przenosiny kilkadziesiąt metrów dalej. To dla nas znowu okazja do nabrania wprawy i pewności w poruszaniu się przed jutrzejszym rocznicowym wejściem na Rysy. Powtarzamy procedurę – wybór miejsca, statyw, kamera, kompozycja, ostrość, kaseta, „trzymać pozę” – następna fota za nami. Turystów wciąż przybywa. By uniknąć współczesności w XIX wiecznych fotach przenosimy się nieco dalej w mniej tłoczne miejsce. Tu decyzja Tomka mam być fotografowany ja. Sadowię się w pobliżu kosodrzewiny (powinno być kosodrzewię) tak by staw również był widoczny. Dziewczęcia – Magda Monia – nie wiem czy obruszone czy se tak, odeszły kilka kroków w bok, bliżej wody. Czekając trzymając pozę aż wszystko zostanie ustawione nastawione słyszę jakieś poruszenie. Co tam takiego dzieje się dzieje? Trudno, nie trzymanie pozy – jak krzyczą reklamy – to w tym mym wieku jeden z elementów prawdziwie męskiego życia. Nie wytrzymałem musiałem się obrócić. A one nie zważając co po stopami, potykając się o kamienie se selfowały, selfi tu, selfi tam – jak już pisałem na różne strony świata. Swoją drogą? Selfi? XIX wiek? Mogło być zacnie.

Dotarł do nas Marek a i turystycznie wciąż i ciągle przybywało. Jest około godz. 10 pora kończyć. Wracamy do schroniska bo w planach na dziś chcemy jeszcze wejść na Przełęcz pod Chłopkiem. Po drodze widzimy jak lawinowo zwiększyła się ilość osób przybyłych nad Morskie Oko, na oko wielokrotnie. Zdarzały się miejsca gdzie trzeba było przepraszać za to że chcemy przejść obok. Takie to czasy, postępu cywilizacji. Ludzie chcą być wszędzie, mieć wszystko, tylko czy dla siebie czy dla,,

Odprzebieramy się dużo sprawniej niż odwrotnie. I niejako jako współcześni, oddychający bielizną, butami, membranami itd. itp. nie ludzko perfekcyjni ruszamy w Przełęcz po Chłopkiem. To tak w ramach rozpoznania naszych współczesnych możliwości psychofizycznych i mentalnych. Właśnie, myślę że wtedy, gdy to i tyle się działo, gdy mieliśmy cel, cel nasz i dla nas nie zastanawialiśmy się nad tym jakie znaczenie ma to co teraz chcemy zrobić.

Przełęcz pod Chłopkiem zaliczona, wleźli wszyscy my. Jest dobrze pomyślałem, jutro na Rysy damy radę. Trochę zmęczeni bardziej zadowoleni wróciliśmy do schroniska około 18.

Dobry to dzień był, dobrze spełniony. A się nie skończył. Trza nam było jeszcze przenieść toboły z Bacówki do Schroniska do naszego pokoju. I przenieśliśmy, łóżka wybraliśmy demokratycznie, graty poukładaliśmy już mniej sensownie. Pora na prysznic i gaworzenie o meritum, wszak jutro najważniejszy dzień ma być.
Wieczorem w końcu dotarła do nas Marta. Przywitujemy się nie pandemicznie misiaczkowato. Z tej radości uszczknęliśmy jedno małe co nie co za, za 1840. No i ustalamy plan na jutro. Godzinę wyjścia, miejsca w których chcemy się fotografować, podział majątku kto co ma nieść. Uszczknęliśmy drugie małe co nie co już za 2020. No i zaczęło się dziewczyny se, chłopy se. Ponieważ siedzieliśmy w różnych konfiguracjach rozmowy nakładały się na siebie, krzyżowały, wędrowały, wracały. Wydaje mi się że wtedy jak dobrze pamiętam żadne zdanie nie zostało wypowiedziane do końca, no chyba że do siebie samego. Trudno wskoczyć w tok rozmowy, trzeba było walczyć o początek zdania o choćby 2 słowa a co dopiero je zakończyć. To był taki zdaniowy głuchy telefon. Zaczynasz wypowiedź – słowo, dwa – potem niecnie wskakuje ktoś inny – później następny – i następny. W ten sposób z wielu krótkich zdań powstawało jedno wielkie zdanie,, wielozdaniowe. Może to był powód wyludnienia się okolic schroniska!? Jak to dobrze że pokój był tylko 6-cio osobowy a nie polem namiotowym. I tak to to, i tym to to sposobem dogadali-śmy wszystko. Tu muszę wspomnieć o statywie. Z racji wagi stary statyw drewniany miał zostać w schronisku na rzecz współczesnego. Wiedziałem że nie, że nie mogliśmy starego aparatu wielkoformatowego łączyć ze współczesnością. Nie wypada, nie wiadomo kiedy i czy w ogóle powtórzymy takie wydarzenie. Na szczęście choć z oporami udało mi się przekonać innych do starego statywu. Jedynie Marek miał opory. Pamiętam tamtą minę Marka – ten statyw miał nieść On – minę prawdziwą, uzbrojoną, przeciwczołgową, na szczęście proch gdziesię zapodział.

30 VII 2020r. Dzień zero, 180letni dzień zero.

Gdy 6.00 wstajemy zgodni, przedyskutowani i zaspani. To ten dzień tak ważny teraz dla nas. Przyczyna naszego przebywania tu. Krzątamy się, pakujemy się – plecaki, rzeczy a w tzw. między czasie jemy śniadanie. Dziewczyny „starannie” upychają suknie. Tomek ogarnia torbę ze sprzętem. Marek głowi się nad kombinacją plecaka ze statywem. Ja odziewam się w struj z tamtych czasów w którym chcę wejść i zejść z Rysów. Dzień 30 lipca roku pańskiego 1840 rozpoczęty!!

Jak to musiało wyglądać 180 lat temu? Znowu przeniosło mnie na chwilę w pierwszą połowę XIX wieku. Jak ONI się przygotowali, co brali ze sobą, sprzęt, ubiór, prowiant? Jaką wiedzą dysponowali? O warunkach w wysokich Tatrach, o niebezpieczeństwach, o pogodzie, o drodze? Szlaków, schronisk jeszcze nie było. Górskie wycieczki, spacery, wyjazdy dopiero raczkowały. Były to bardziej pikniki na polanach i dolinach z całym wyszynkiem niźli poważne wyprawy w górskie skały. Pewnie w tych trudnych czasach ludzi idących w Wysokie tatry, z jednej strony uważano Ich za pozbawionych rozumu, z drugiej podziwiano. Myślę że ni jak nie da się tego przyłożyć do współczesności. Każda kontuzja, zwichnięcie, drobne złamanie, osłabienie wiązało się z bezpośrednim zagrożeniem życia. Zdani tylko na siebie nawzajem i swoje doświadczenie na pewno ryzykowali dużo bardzo dużo, kto wie czy nie wszystko. Dlaczego?

„Człowieki” już tak mają,
jak jeszcze nikt,
nigdzie, nic,
oni chcą już,
tam, teraz i to.

Wracam do tu i teraz i mnie – włożenie butów. dopasowanie sznurków do worka robiącego za plecak wymaga dużo kombinacji i wysiłku fizycznego. Około godziny po 7 ruszamy, a właściwie wyruszamy. Przy schronisku przy stołach jest już kilkadziesiąt osób. W niewielkich kilkuosobowych grupach zbierają siły na dalszą prawdziwie górską już wędrówkę. Nie pisałem o tym wcześniej ale połączyliśmy wejście na Rysy z akcją wspomożenia w leczeniu chorego na SMA Kajtka. Dlatego też widząc tyle osób postanowiłem rozdać ulotki z nr konta i informacją na jaki cel prosimy o wpłatę choćby niewielkiej symbolicznej kwoty.
Ekipa wyprawowa w formie 6 sztuk, zwarta, gotowa i osprzętwiona żwawym 1.2.3.4.5 (są wszyscy) krokiem ruszyła przodem. Ja po rozdaniu ulotek zraz za nimi. Czekali na mnie kawałek dalej – ponieważ już w jednych z pierwszych zarośli Tomek postanowił schować na pamiątkę wydarzenia butelkę. Miałem to zrobić ja. Dano mi tą butelkę z bliżej nieokreśloną zawartością choć wiadomą. Pokazano zakrzaczony kamień. I kazano uroczyście z pozowaniem do zdjęć schować. Znalazłem otwór i,, o mały włos butelka nie wpadła by tam na amen. Otwór okazał się być wielootworowy i nie mieć dna. Uff!! Ledwo ją odratowałem. Szkoda że butelka nie jest bez dna, z tą zawartością byłby bezcenna a może po prostu byłaby pusta. Na szczęście chwilę później tuż obok znalazło się odpowiednie miejsce na kryjówkę. Stojąc naprzeciw ekipa nawet nie wiedziała ile emocji mnie to kosztowało. Obserwowali jakby komisyja przy egzaminie na ratownika butelkowego.

Ruszamy dalej. Humory świetne, pogoda jeszcze lepsza. Po kilku minutach jeszcze nad Morskim Okiem okazało się że Tomek zapomniał… i musi wrócić do schroniska. Ja zostaję i czekam na Tomka. Dziewczyny z Markiem ruszyły dalej, nad Czarny Staw by tam zacząć się przebrać i szykować do zdjęć. Wraca Tomek, ale nim się pojawił w zakręcie szlaku, jego uśmiech już był przy mnie – no, czyli znalazł co zapomniał. Wydawało się że mamy wszystko. Zadowoleni idziemy wzdłuż brzegu jeszcze po płaskim. Każdym krokiem staram się sprawdzić jak zachowują się moje buty i ja, w nie upchany. Tak na prawdę to nie miałem sposobności porządnie je przetestować. Chodziłem w nich chyba ze dwa razy po kilkanaście kilkadziesiąt minut jeszcze po szczecińskich chodnikach.
W połowie szlaku pomiędzy Morskim Okiem a Czarnym Stawem przy pobliskim wodospadzie Czarnostawiańska Siklawa w miejscu wcześniej wybranym robimy pierwsze tego tak ważnego, tak najważniejszego dnia fotografie. Włączamy stoper by dowiedzieć się ile czasu zajmie nam ta sesja. Tomek kołacze się próbując znaleźć dobre stabilne miejsce dla współczesnego statywu. Ja tuż przy chłodnym wód opadzie wyszukuję na mokrych kamieniach dobrego miejsca, ustawiam stabilność swą, ćwiczę pozy i wyrazy – twarzy wyrazy. Okazuje się że śruba statywu ni jak nie chce się wpasować w aparat i trzeba będzie fotografować z ręki. Tomek robiąc częściowo za statyw przybiera stabilną pozycję ( w Scholin ten styl nazwaliby – tatrzański modliszek), kadruje, ustawia ostrość, wkłada kasetę, naciąga migawkę. Pada tradycyjne „trzymaj pozę” następuje zwolnienie migawki (lotto?) i fota jest, zmiana pozy i druga fota. Kończymy i wracamy na szlak, bo „nasi” nad Czarnym Stawem pewnie już czekają. Wyłączamy stoper upłynęło 25 minut, trochę dużo – spojrzeliśmy na siebie bez słowa komentarza. Czas w dobrych chwilach gna jak halny – przemknęła mi myśl. Bezużyteczny na tę chwilę statyw zostawiamy w depozycie w pobliskich krzakach.

Czarny Staw, jest około 8 gdy docieramy do jego brzegu. Czarny Staw wcale nie był czarnym był paletą porannych kolorów delikatnie nasyconych niskimi promieniami Słońca. Jego tafla wody, nieznacznie gdzie nie gdzie zmarszczona wiatru powiewem, fantastycznie malowała pobliskie stoki wpadające jak wodospad w jej chłodną malowniczą głębię. I ta przestrzeń wokół, z jednej strony surowych przerażających swą wielkością poszarpanych i groźnych obarczonych nie jedną śmiercią szczytów, z drugiej poczucie bezpieczeństwa i spokoju, stabilnego gruntu, zielonej doliny poniżej. A zapach!? Rześkiej świeżej i czystej wilgoci!? Zachłanne nozdrza aż wyrywają się ze swych rozmiarów łapczywie, jakoby końskie chrapy wciągając każdy powiew – płucom a i duszy trunek najprzedniejszy. Teraz gdy to piszę jestem tu, nie tam i słucham se Karłowicza (koncert skrzypcowy A-dur cz.I-Allegro moderato). Ale tam, TAM, tam gdzie chciałem byłem i zwyczajnie po prostu to wszystko czułem. Choć to niemożliwe chciałbym TAM być za Karłowiczowych czasów..
Trudno takie odczuwanie opisać – chyba każdy to wie, ale trzeba próbować, choćby dla wspomnień dla siebie, choćby dla innych, przeciw codzienności.
A nasza codzienność jaką jest?
A TAM i wtedy taką była!!

Marek rozłożył między kamieni stary drewniany mosiądzem wzmocniony statyw. Marta wygrzewała – rozgrzewała się by wspomóc nas swoją osobą i jakże ekspresyjnym tańcem. Magda i Monia już przebrane, jeszcze ostatnie bryzy makijażu i możemy zaczynać kolejną sesję.
Już na tym etapie byłem pewien swego stroju. Wiedziałem że dam radę wejść i zejść z Rysów w tym ubraniu. Koszula z kołnierzykiem ala Słowacki i niezbyt fachowo uwiązanym krawatem z wpiętą spinką wcale nie były mi uciążliwe. Surdut i spodnie? Mimo że wełniane i zdecydowanie cięższe od współczesnych treków nadspodziewanie dobrze się w nich czułem. No i buty z długimi cholewami świetnie trzymały się skalnego podłoża, zarówno suchego i mokrego jak i stóp. Jeszcze i plecak, uszyty z płótna lnianego w dość intuicyjny sposób, napchany dobrem wszelakim (XIX wieczna butelka i antałek wina, bochen świeżego chleba i sery owcze, pęta kiełbasy do tego 2 kryształowe kieliszki, nóż, serwety, duży lniany koco-obrus). Też dawał radę na mych plecach. Jedynie sznurki, choć mocne to zbyt cienkie by być wygodnymi. Na surducie nie było tak źle ale, jak już zrobiło się cieplej i tylko koszula chroniła mnie przed ich uciskiem to już nie było tak dobrze. Wżynały się w ramiona z każdym krokiem mocniej a i pot dołożył swoje. Wieczorem na ciele zauważyłem grubą kreską znaczone wyraźne pręgi nośne plecaka, taka męska tatrzańsko – tatrzańska odwrotność kobiecej opalenizny – bielizny.
Osobo-turystów przybywało. Nie były to jeszcze jak na Czarny Staw godziny szczytu ale dawały realne pojęcie o tłumach jakie tego roku odwiedzają Tatry szczególnie te bardziej znane i popularne miejsca. Można przyjąć że bardzo nam się rozrosła najbardziej oblegana ulica Zakopanego, że Krupówki i Krupowicze są wszędzie w wszystkich łatwiej dostępnych tatrzańskich zakątkach. Z drugiej strony my także tu byliśmy zasilając rzesze turystów. Dlatego też pochodziliśmy do tego wyrozumiale ze spokojem i można by rzec na nietrzeźwo. Bo widząc nonszalanckie stroje niektórych inaczej się nie dało. Taka, tak a w jakim stroju ty szedłeś cwaniaczku?!

Dziewczyny gotowe, Kamera na statywie, trzymamy pozę i fotografia zrobiona. Miejsce z typowo górskim pejzażem i perspektywą, robimy więc kilka ujęć dbając by kadr wyglądał jako żywo z XIX wieku. Czasami musieliśmy poczekać, lub poprosić by ktoś współczesny zszedł z kadru co nie zawsze było odbierane ze zrozumieniem. Po około godzinie uznaliśmy miejsce za w miarę wyczerpane, bo i ludzi coraz trudniej było trzymać z dala od kadru a i nam było czas w Rysy. Całą ekipą w niewielkich odstępach ruszyliśmy dalej, ku kolejnej sesji na przeciwległą stronę stawu, Do miejsca znanego wszystkim Rysowiczom gdzie zawsz leży ogromna śniegowa połać, gdzie tak naprawdę zaczynała się wspinaczka a szlak ostro zadzierał nosa już tylko w górę i w górę na Rysy.
Magda i Monia postanowiły już nie „bawić” się w przebieranki i po zakasaniu sukni dzielnie jak prawdziwe damy krok po kroku kamień po kamieniu z dużymi plecakami parły na przód. Przepraszam nie parły lecz zwiewnym zgrabnym lekkim krokiem jakoby Łanie, Kozice jakie, mijały kolejne skalne załomy wykroty, w pięknych podkreślających kibić i piersi sukniach. Och wieku mój dlaczegóż zrodziłeś mnie w XIX wieku!!
Nie wiem dlaczego ja zostałem z tyłu.

A już wiem. Miałem ze sobą ulotki z opisem naszego wydarzenia i niejako przy okazji- choć to złe słowo – z prośbą o wspomożenie w walce z lepsze Życie poważnie chorego Kajtka. Osoby ciekawe co to to, co to jest, o co w tym chodzi i dlaczego, były odsyłane do mnie na koniec „kolejki”. Od tego momentu robiłem za słup ogłoszeniowy i siłą rzeczy ciągnąłem się na tyłach wydarzenia. Ale nie na tych tyłach a na tych tyłach. Fajna to robota była – wdzięczna. Uzmysławiać innym o dzisiejszym dniu, że teraz to nie teraz jest, że 180 lat wstecz. Opowiadać o rocznicy, aparacie skrzynkowym, statywie, kasetach z negatywami, mieszku, dawnym fotografowaniu, przebraniu dziewczyn i moim. I właśnie po takiej pierwszej rozmowie gdy słuchacze odeszli zostałem sam, dużo za grupą. To wtedy choć krótko, ach,, jak za krótko, mogłem poprzebywać sam na sam z tym czymś co nazwać trudno, co opisać wstyd bo się nie da. Bo czym że są słowa pisane wymawiane wobec takiego piękna sił natury?

Mogłem oczy nasycić, widokiem
Nos nakarmić, powiewem najsmaczniejszym
Płuca napełnić, słodkim powietrzem
Uszy, szeptem ciszy otulić
Serce, żyć dla przeżyć nauczyć.
Dzień dobry, duszy powiedzieć

A tak naprawdę zaraz przeszli kolejni turyści,
po nich tuż, następni
jaskrawo ubrani,
mocno pachnący,
głośno rozmowni,
Dzień dobry, niemowni

Nim dotarłem do grupy, do miejsca postoju i sesji już kilka fot padło. Tym razem fotografie tyczyły się tylko Pań, o przepraszam Wać Pań. Wać Pan fotograf wybrał miejsce, ustawił pozy, fotografował. Wać Panie gaworzyły, śmiały się a gdy usłyszały „trzymać pozę” – pozowały. Marta i Marek spokojnie i cierpliwie przyglądali się wszystkiemu. Ja przysiadłem obok. Z góry i dołu mijali nas ludzie zerkając z zaciekawieniem w stronę przebierańców. Niektórzy przystawali, pytali, zagadywali, większość nie. Nieliczni wracali już z Rysów, zdecydowana większość parła w górę. Pogoda cudna – jakoby doceniając nasz trud – zachęcała do dalszej wspinaczki, rozpieszczała spokojem, ciepłem, przejrzystością, Słońcem. Choć nieco później, wyżej nieco, tak się zapatrzyła tak zawzięła w docenianiu nas że przesadziła, no po prostu przesadziła – na szczęście tylko z temperaturą, wysoką oczywiście.

10.00 a nawet po, czy coś takiego. Godziny gadziny szybko biegły. Magda i Monia po odprzebraniu wracają do współczesności i ruszamy naprzód, znaczy w górę, znaczy pod górę, na górę, no na Rysy. Plan jest taki by następną sesję zrobić dużo wyżej pod Bulą Pod Rysami. A jak dawniej nazywano sesję fotograficzną??

Karawana ruszyła. Marta i Marek z przywiązanym jak mógł najlepiej do plecaka statywem szli pierwsi. Nie wiem dlaczego ale z daleka z dołu miałem wrażenie że to statyw pcha Marka a nie Marek statyw niesie. I to on Marek a może niesiony statyw najbardziej pobudzał wyobraźnię i zainteresowanie mijanych osób. Trzeba przyznać że drewniany statyw, jego rozmiary i nieco tajemniczy wygląd robił klimat (Marek już mniej, beeee brzydal). Dobrze że szedłem na końcu, bo ciężar statywu, niewygodna do noszenia konstrukcja, jego obijające kark śruby, twarz Marka choć z tyłu, niewymownie świadczyły o kumulacji, o chmurze piroplastycznej jaka wytworzyła się w ciele i umyśle niosącego. Masa krytyczna wciąż rosła, a jeszcze tyle przed… statywem i Markiem. Podświadomie wiedziałem i czułem co On (Marek) czuje, przecież to za mą przyczyną niósł ten statyw. Szedł niósł i nie narzekał ni słowem. Dopiero po wszystkim padło kilka słów Markowych, wyrazów kwiecistych. I co dziwne- choć nie dla mnie – życzliwych w tonie. Super gościu, a ze statywem to i 2 supery!! Dobra dosyć tego markowania, nie będę wyrabiał marki Markowi. A może Marek markował – od co!?
Magda, Monia, Tomek – to kolejne wyzwanie, a właściwie wezwania do noszenia. Dziewczyny z, co tu dużo pisać ciężkimi sukniami i jeszcze jakimiś niezbędnie niezbędnymi kobiecościami w plecakach mozolnie mozoliły się do góry. Już słyszę gdy to piszę ich reakcję na te wyrazy.
Mozoliły!? Mozoliły!?
Sam se sie se mozoliłeś!!
Mozoło jedna, Bilbo jakiś się odezwał!!
A Tomek?
A Tomek targał dzielnie torbę wielką z jakże cennymi rzeczami, skrzynkową kamerą i kasetami negatywowymi. A niewygodną to ona była bardzo, bo jaką może być w górach sześciokątna sztywna torba zawieszona u boku na pasku, bujająca się raz w lewo raz w prawo za to zawsze w przeciwną. No i ja, gdzieś tam na końca obrzeżach z tym i w tym czymś, dziwnym współcześnie.
Gwoli wyjaśnienia:
– Kamera skrzynkowa – dzisiaj, zwą to dumnie body
– kaseta negatywowa – karta pamięci (znana to prawda że z wiekami pamięci brak więc XXI wieczni karty wymyślili).

A tuż obok, jakoby w tej samej windzie?
Szczupli i mniej szczupli, sprawni i bardziej sprawni, młodzi i bardziej nie młodzi.
Przeciskali się w obcisłych i śliskich, oddychających i nie, strojach (kolejne body, zwariować można?).
W nówkach neonówkach, śmiganych nie śmiganych
Mijali pytali, ciekawili dziwili, podziwiali lekceważyli.

Było tuż po 11 jak pierwsi z nas dotarli do dwóch znanym wszystkim wchodzącym od strony polskiej na Rysy potężnych głazów – seraków – poniżej Buli Pod Rysami. Miejscu kolejnej przebieranej sesji. Jak sobie ustaliliśmy ostatniej przed wejściem na Rysy, następna miała być dopiero i aż na szczycie. Powoli i rosnąco zaczęliśmy odczuwać nadopiekuńczość pogody. Być może że z racji naszego pełnego zaangażowania w to co robiliśmy, w to co tu i teraz, w pozowanie, fotografowanie ba, bycia razem, z humorem i radością poczucie znoju i trudu było o wiele mniejsze niż u innych Rysiarzy. Oczywiście wejście na Rysy było naszym celem naj, nr 1, punktem głównym tej inscenizacji, ale poprzez to że w trakcie wejścia fotografowaliśmy parcie na zdobycie góry w możliwie krótkim czasie nie interesowało nas. Chcieliśmy możliwie dobrze utrwalić czas naszego rocznicowego wejścia, staroanalogowo i nowocyfrowo. Przy tak sprzyjającej pogodzie nie było opcji niewejścia.
Gdy do seraków dotarli ostatni z nas, czyli ja, przygotowania do fotografowania trwały już na dobre. A skoro jeszcze nie wszystko było gotowe przystanąłem na chwilę. Obróciłem się w stroną stawów dwóch, całe ciało rozprostowałem i pomimo że plecak zsunął się nieco i wrzynającymi sznurkami dał znać kto tu rządzi, przyszło mi na wspomnienia..

Byłem tu kiedyś,
wcale nie dawno tak,
a tak dawno,
w pięknych chwilach życia.
Pamiętam doskonale dzień ten,
ten wyjątkowy tak!!
ten widok,
ten stawów dwóch,
Czarny Staw,
Morskie Oko,
i ……………….

Pewnie dużo, pewnie większość z tych osób które tu dotarły myśli podobnie, że to wyjątkowe, że to tylko im jest dane. I niech tak będzie, i niech tak zostanie.
Zdjąłem plecak – worek lniany ze sznurkami i wyszynkiem. Moja ulga – dźwięk nie do określenia – pewnie odbiła się od zbocza i potoczyła w tafle stawów. Tuż obok mile i rześko snując się pomiędzy skały szumiała woda. W górskich warunkach, na pewnej wysokości dźwięki są zdecydowanie bardziej słyszalne, odczuwalne. Wyraźnie słychać szum wiatru, wody, rozmowy ludzi oddalonych o kilkaset metrów i co ciekawe odgłosy te docierają bardziej z dołu niż z góry.
Pora przygotować piknik wysoko górski. W tym miejscu na jednym z seraków miał być nasz główny posiłek powiązany z odpoczynkiem i oczywiście sesją skrzynkową. Każdy z nas karnie wykonywał swoje obowiązki.
Marek uwolnił statyw od siebie.
Tomek przygotowywał kamerę i kasety.
Marta to tu, to tam fociła nas reportażowo.
Monia i Magda spinały gorsety.
Ja, Bogusz wypakowałem wszystko to co niosłem, rozłożyłem koc na skale, na nim serwetki wino, kieliszki, chleb, ser, pęta wędliny.
Każdemu z nas trudno było znaleźć choćby skrawek poziomu. Dziwna tu okolica, żadnej równości. Tułaliśmy, obijaliśmy potykaliśmy się. To w krok w dół i rozkrok prawy, to krok w górę i rozkrok lewy.
Tak to to tak to szło.
A wokół pełno turystów podoczepiali.
A wszyscy membranowi goretexowi jak stali.
Stali i oddychali, szli i sapali.
Wypasione ciuchy poubierali,
Szlak ledwo ich mieści.
Nie protestuje, nie woła,
mimo boleści…

Jak już wszyscy byli gotowi i my i sprzęt zrobiło się piknikowo. Kilka fotografii skrzynią, dziesiąt fot cyfrowych – gaworzenie, wino, posiłek – gaworzenie, posiłek, wino – gaworzenie, wino – wino gaworzenie. Tak powinien i musi wyglądać prawdziwy odpoczynek przez duże O, bez pośpiechu i stresu w zaufaniu dla biegnącego czasu. Wtedy taż dotarło do mnie jaki dopasowany zespół tworzyMY. Różnił nas wiek, charakter, wydolność, niesiony bagaż, jego nieporęczność – i żadnej pretensji, roszczenia, zgryźliwych słów. Ot po prostu szanowaliśmy się nawzajem i zwyczajnie.
Fotografie okraszone tak zacnym posiłkiem, towarzystwem dam i dżentelmenów, nieskazitelnie piękną pogodą na pewno wyjdą super. Już wyszły, nie miały wyjścia i wyszły – pomyślałem.
Ciężko nam było opuszczać tak miłe dla ciał i ducha miejsce. Po przebraniu się dziewczyn we współczesność około 12.45 karawana idzie dalej. Następny foto przystanek z przebieranką już na samiuśkich Rysach. Z uwagi na niewygody bagażu i ubioru(mego) idziemy każdy swoim tempem pilnując jednak by zawsze być na odległości wzroku. A okulary miałem tylko ja – dlatego szedłem na końcu. Pomyślałem sobie prosto acz głupio że za to z powrotem będę miał najbliżej. Nad Czarnym Stawem mijająca nas większość osób szła na Rysy, teraz z Rysów. Tylko twardzi, tylko my nie zmieniliśmy zdania ni kierunku idąc ciągle w górę.
Staliśmy się już rozpoznawalni, wieść szybko obiegła w górę i dół cały szlak. Wzbudzaliśmy spore zainteresowanie i ciekawość. Rozdałem prawie wszystkie ulotki uświadamiając dlaczego to robimy i jakie wydarzenie chcemy uczcić. Nikt z mijanych osób nie miał pojęcia o właśnie dzisiaj przypadającej rocznicy pierwszego wejścia na Rysy. Nie kryli zaskoczenia tą informacją, tak miłą że od razu mimo wielkiego zmęczenia pojawiał się uśmiech i chęć podzielenia się widomością z bliskimi. Cieszyliśmy się bardzo że mogliśmy wszystkim Rysowiczom jeszcze coś dodać ekstra do zdobycia szczytu. Dzięki nam wiele osób zdecydowanie lepiej przyjemniej i na bogato zapamięta ten i tak przepiękny dzień.

Pora dnia była taka znaczy późna że mijaliśmy tylko schodzących, o różnym stopniu zmęczenia acz dumnych zdobywców najwyższej góry w Polsce. Pomimo dużej wysokości wiatr z rzadka, nieśmiało i wstydliwie wręcz popowiewał. Chmury pochowały się w inne zakąty świata. A Słońce wciąż mocno i cierpliwie ogrzewało wszystko co stało i chodziło. Nie ma co się męczyć pomyślałem trza mi znowu surdut zdjąć. I ot, w samej koszuli zrobiło mi się przyjemniej. Niestety coś za coś. Plecakowe sznurki jakby tylko na to czekały i z zajadłą radością zaczęły wrzynać się w ramiona. Jestem pewien że w oddali w skałach słyszałem ich chytry chicho,t na 100procent to były one. Wartością „dodaną” było to że od jakiegoś czasu zelówki na czubkach w obu butach zaczęły się nieznacznie odklejać tak że musiałem oszczędzając je nico wyżej zadzierać nogi – taki koński chód cyrkowy. Ale nic to. czułem się świetnie, mógłbym w tym pełnym Słońcu, końskim chodem i sznurkami góry przenosić.

Tak się ułożyło że na Rysy, te Polskie weszliśmy 2 osobowymi zespołami w niewielkich 10-15 minutowych odstępach czasowych.
Pierwsi około 15 weszli: statyw – Marek z tańczącą – Martą.
Drudzy: Monia/Mania -Monika i Bilbo Baggins- Bogusz.
Trzeci: Narzeczona – Magda i Trzymający Pozę – Tomek.

Naszym docelowym szczytem były Rysy po stronie Słowackiej nieco wyższe od polskich i jak wydumaliśmy to na ten szczyt (a może dla pewności i na 2 wierzchołki) 30 lipca 1840 roku weszli pierwsi zdobywcy Eduard Blásy, Ján Ruman Driečny Starszy. Tam też około dokładnie 180 lat później o 15.40 byliśmy my, już w komplecie.

Jesteśmy!!
Szczyt osiągnięty!!

Może to i nie wyczyn przy takiej pogodzie, warunkach i tych czasach. Zrobiło to przecież dzisiaj na pewno powyżej setki osób. Ale nie z taką inspiracją, takim ubiorem, a przede wszystkim szacunkiem dla pionierów wypraw górskich i samych gór. Kilka długich miesięcy przygotowań z dużą dozą niepewności, rezygnacji, nadziei, ponownych przygotowań i udało się doprowadzić sprawę do końca, na samą górę! Radość była, choć nie tak wielka jak później po powrocie do schroniska bo zmęczenie, bo jeszcze sesja, bo przebieranie a miejsca mało. Tak naprawdę to przy tym zamieszaniu natłoku planów fotograficznych nie dotarło jeszcze do nas, nie zdawaliśmy sobie sprawy że:
Że udało nam się,
Że tu,
Że wszyscy,
Że z wszystkim.

Pomyślałem sobie jak tu na szczycie na Rysach mogło być te lat 180 temu? Jaka pogoda? Jak zmęczeni byli Jan i Edward? Jak się cieszyli i czy mieli na to czas? Co ich pchało w tak, na tamten czas odludne i niebezpieczne miejsce? Musieli uchodzić za niezłych dziwolągów którzy, gdy wojna goni wojnę, ludzie żyją w biedzie walcząc o każdy dzień lepszego życia chodzą se po górach niedostępnych, szczytach poszarpanych.

Wróćmy do nas i współczesności.
Pierwsze co – to fotografujemy się całą grupą w koszulkach upamiętniających wydarzenie. Grupa sympatycznie krnąbrna bo każdy miał swoją wizję grupówki a i ciasno ale, udało się.
Drugie co – dziewczyny przebierają się z „nieukrywana osobistą chęcią”.
Trzecie co – Tomek wdziewa wizytową koszulę białą.
Następne co – ja co nie co ustępując miejsca obserwuję zamieszanie.
I kolejne co – przystępujemy do fotografowania skrzynkowego.

Poza raz taka, raz siaka, raz owaka ale starannie dobrana i ustawiona. Zmęczenie powoli daje nam znać że jest, że czeka, że włazi i powoli przekracza próg organizmu. Widzimy to spoglądając po sobie w swoje strony. Ale gdzieżby tam ktoś choćby pisnął mruknął o nie. Nikt ani nic!
Pogoda?? Piękniejszej nie można sobie było zażyczyć, znaczy można by ale lepszej to już nie. Ciepło bardzo, komfortowo ciepło, jakby to własne ciało było. Wiatru zero, powietrze tak przyjemnie odczuwalne, tak słodko świeże. Dopiero tu, na tej wysokości można się nim zachwycać, docenić i delektować, wręcz napaść jak taka krowa na pastwisku do pełnych wymion. Zamykając oczy wciągać, wciągać i wciągać mało gór nie wciągnąć. Jedynie cisza nie taka jest jaką mogła by tu być. Zakłócały ją odgłosy z pobliskiego polskiego szczytu Rysów, zakłócaliśmy i my.

Ustawiamy się dzielnie tak jak życzy sobie fotograf Pan, Tomasz, od czasu do czasu wrzucając nasze trzy po trzy grosze do póz i kadru, ale oczywiście z zachowaniem wszystkich zasad trzymających pozę. W przepięknym, trudnym do opisania, przekazania i wytłumaczenia otoczeniu przyrody czuliśmy się wspaniale miło, w oderwaniu od świata doczesnego. Co nam tam jakieś telewizory, smartfony, vipy i celebryty, co nam polityka trzymanie pozy i wirusy, co nam kryzysy czy inne majonezy, parmezany!? Dla nas liczyło się tu i teraz, my i otoczenie, czystość i świeżość dziania się!!

A pro po tzw. pozy, pozę trzymaliśmy wszyscy od kilku dni. Wszyscy prócz Magdy gdyż ta poza była ukrywana przed Magdą. Otóż jakiś czas wstecz Tomek poinformował nas każdego z osobna i w ścisłej tajemnicy przed innymi że planuje na Rysach oświadczyć się Magdzie. Nie wspomniałem o tym wcześniej by w słowie pisanym także trzymać pozę, była to nasza słodka tajemnica, nasza razem i każdego z osobna. Co ciekawe Magda chyba dopiero w momencie oświadczyn zauważyła wizytową koszulę a w niej Tomka – a może z emocji ja nie zauważyłem że Ona zauważyła.

Wraz z ostatnią kaseta jaką mieliśmy ze sobą zakończyły się Rysy retro (na dzisiaj). Tak naprawdę to chyba wszyscy czekaliśmy w zmęczeniu na tę ostatnią pozowaną fotografię. W głowie była już miła uroczystość zwana powszechnie, nawet tu na Rysach zaręczynami. A w związku z miejscem nazwał bym je, zaręczysy.

Nie mi pisać o tym co wtedy zaszło i wzeszło, są Inni co wiedzą i czują lepiej, bo Ich to było. Wiem tylko tyle że ja i nie tylko ja tam byłem, coś szampanowego piłem i,, łzy szczęścia zobaczyłem.
Z racji relacji napiszę tylko tyle że zaręczysy miały miejsce roku pańskiego 2020-tego, dnia 30-tego lipca takowego, godziną 16.16, na wysokości znanej jako 2501 w miejscowości Rysy.

Końcowym akcentem naszego przebywania na wierzchołku, jakże miłym dla oczu naszych i okolicznych szczytów był taniec Marty. Uwieczniony z resztą na filmie i zdjęciach. Czy ktoś tu tak tańczył? Myślę że pytanie to, to również odpowiedź jest.

Powoli dzień schylał się ku końcowi, temperatura obniżała odczuwalnie. Zbliżała się 17 gdy, po-Rysowani spełnieni zadowoleni, wolni duszą, ciężcy ciałem stawialiśmy pierwsze kroki ku niżej, ku Morskiemu Oku i schronisku.

Trudno rozstać się z tym światem,
z czasem który tu stworzyliśmy,
z obrazami pięknymi sercu,
z tych chwil tu.
Odchodzimy z tego miejsca,
ale,
ale, wciąż jesteśmy i będziemy…
TU…

I tu powinien nastąpić koniec pisania mojego, czytania waszego. Ale jak to w po-pisywaniu jeszcze „kilka wyrazów” wyklikam z kronikarskiego obowiązku oczywiście.

Ponieważ cel został wykonany, a zmęczenie jak dobry plecak nie chciało nas opuścić, nie było potrzeby trzymania się w 6-cio osobowej grupie. Ustaliliśmy więc że schodzimy w 2 osobowych babo-chłopskich zespołach a spotykamy się w schronisku. I jakby co obowiązkowo jesteśmy przy telefonach. Co tu ukrywać, chodziło też o to by nowonarzeczeni mieli tylko swój czas, pośród gór i szczytów, w zachodzie słońca wschodzie przyszłości swej, tylko swój i dla siebie.
Z przodu czyli najniżej jak się dało Marta z Markiem, Monia-Mania z ja środkiem i najwyżej nasi Narzeczeni. Byliśmy jednymi z ostatnich jak nie ostatnimi schodzącymi z Rysów. Jest zdecydowanie ciszej, kameralniej, intymniej, z bliższymi nam górami wokół niż przy wchodzeniu. Tatrzańskie szczyty jakże inaczej teraz wyglądały, te pobliskie i te dalsze w niskim pożółkłym świetle srożyły groźnie swe poszarpane krawędzie ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Słońce bezsilnie próbowało jeszcze walczyć z czasem, wychylając się tu i ówdzie pomiędzy szczyty rzucając ostatnimi pożółkłymi już promieniami przepiękne światło. Nastała tzw. „złota godzina” dla fotografa a i dla każdego innego człeka również. „Złota godzina? He he, raptem w kilka minut można by ścieśnić!

Schronisko na Morski Okiem osiągnęli i zasiedli/li:
– Marta z Markiem około 21,coś
– Monia/Mania z ja około 23,coś
– Narzeczona z onym Narzeczonym około 1,00( czyli najwcześniej!)

Koniec.
Koniec?
NIE, nie!!
Na pewno jeszcze gdzieś… jeszcze nie raz…

Ps.
Napiszę to teraz, bo już wiadomo że wszystko się udało. Napiszę że byliśmy naprawdę zgranym, dopasowanym zespołem. Nieco później dołączył do nas dobrowolnie -samowolnie Michał.
Nie zdarza się często by tak dobrze, w takiej ilości, o tak różnych „wiekach” i charakterach, płciach i innych cechach tak się dobrze się zgrać. Byliśmy dopasowani jak niejako jeden organizm – Rysy 1840 – 2020.
Koniec peesu.

Drugą, już nie tak długą częścią tej historii jest aparat Karłowicza.
Znacie gościa. No, to ten ten, od tej tej takie białej, budowli w Szczecinie, no takie nad morzem. No to taka budowla gdzie grają tacy sztywni goście tacy mani w dziwnych ciuchach i muchach, blee – w żadnej sieciówce tego nie kupisz. Widać że to te ciuchy to masakra jakaś. Tak stare że jakiś facio -najsztywnieszy z nich – pokazuje patykiem gdzie komu po ubraniu łażą mole. Macha i macha tym patykiem. Chyba nie lubi tej roboty bo tak tym patykiem macha, z obrzydzeniem jakimś, jakby to jego oblazły. No ale co, taką se fuchę bidoka wziął. W sumie to może i fajna ta robota bo koszty żadne, łachy w każdej ciuchbudzie za grosze dostaniesz. A patyka każdy se wystruga z byle krzaka. Ja tam, jak coś mi nie pasi to nie robię!! No, no to ten Karłowicz od tej budowli.
No i co? No i pojechali my do Zakopca. Zamiast na Krupówki, Gubałówkę do knajpy jednej drugiej zbawić się, figo fago te sprawy – należy się za taki wysiłek nie. To zawiózł nas Tomek do jakiejś wielkiej chaty gdzieś na uboczu. Przywitało nas kilku, takich tam, podobnych do tego z kijem. Coś tam z Tomkiem gadali gadali i kazali iść się przebrać. To i poszli my do tej chałupy.

Niby starej że starszej nie ma! A wyglądała jakby góralaki skończyli co budować. Wszystko odpucowane i czyste żadnej plamki. Widać że nowa, że z tą starą to ściema, bo pusto żadnych ludzi, a nam kazali ręce umyć i na gębe maski założyć. Wchodzim, na gębach maski w ręcach reklamówki a tam gada jakaś do nas – też w masce – nie można ni słowa zrozumieć. Dobrze że rence miła wolne nie z reklamówkami i po machaniu zrozumieli my że tam. A weź sie dotknij czegoś, oprzyj o coś to zaraz ta jakaś sie drze – woźna czy co. Widać że porządne chłopy tu robiły. Żadnej butelki i puszki nie znalazłem. I porządek był. A już myślałem że se coś dorobię – reklamówki miałem. Może mało im płacili i musi, pozbierali wszystko. A że pili to widać, ą że porządne to se strzałki na podłodze namalowali by w robocie po pijaku nawet na czworakach trafić na swoje rusztowanie. Lubiały swoją robotę. A ta woźna niech lepiej wyszoruje se podłogę z tych strzałek a nie sie drze będzie czyściej.
To i poszli my przebrać sie. One tam gdzie baba na drzwiach wisiała, ja gdzie chłop.
Przebrali my się, wychodzim cali zgrzani, taka gorąc i zaduch był. Ni kropli ja nie wypił a wyglądam po „0,7 zgłoś się” a baby „jaka to melodia” Wychodzę a tam jakaś skrzynka na trójnogu stoi. Mówią że ta skrzynka to tego, no tego, tego od tych moli, no tego no, Karłowicza. Że ma ponad sto lat – a wygląda jak nowa. Co ja głupi, nie wiem jak wygląda ponad 100. Jak zbieram puszki i dojdę do setnej to tą pierwszą w skupie zaraz odrzucą i powiedzą że za stara nie alumnimium. A mi tu ze skrzynką drzewnianą, że ponad 100 lat, że jak nowa! Trata ta. A co? Korniki oddział geriatryczny se tam maja?! W skupie by im wycenili!
Kazali się ustawić. Przyszedł gościu starszy ode mnie, takie też czasami se chodzą. Poznał że starszy bo czasami ni jak nie mógł ja, pojąć co goda. Widać że najęty bo i tak godał. Ale my sie dogadali, wspólny język znaleźli. Równy chłop ten Byrcyn bo tak się nazywał – może od tego gadania tak go nazwali. A i jeszcze że Gąsienica. Ponoć tam prawie wszystkie tak się nazywają. Jak one wiedzą jest kto? Może na zasadzie że jo to jo a on to on. Ciepło było to w końcu mnie zmorzyło to położył sie ja, siana nie było to na trawie – niech se te skrzynki ustawiają a baby pozujo z Byrcynem czy Gąsienicą Potem obudzili. To i wstał ja, coś tam zapozował, jak trza było w skrzynki popatrzał. No i skończyli my z tym Karłowiczem, Dał mi gościu popalić. Nie zapomne Go, bede pamiętał!!

A tak naprawdę było to dla mnie – myślę że dla Nas wszystkich – niesamowicie piękne przeżycie. Obcowanie, przebywanie, dotykanie historii miłych nam tematów jest w słowach może i czymś banalnym ale w duszy, u umyśle pozostanie ciepłem gdy mrozi wokół, radością w smutny czas, muzyką (Karłowicza) gdy wokół disco polo.

Myślę że ta „skrzynka”
Ta Jego,
Ta Karłowiczowa Kamera,
wybudziła się ze snu
odżyła, doznała reinkarnacji
– fotografowała

Czego i Wam,
i nam,
i sobie
ŻYCZĘ.

Bogusz

Fotografie wykonali wszyscy uczestnicy, pospołu.